Pomiędzy zbrodnią, nędzą i ludzkimi namiętnościami – blaski i cienie służby policyjnej w II Rzeczypospolitej
Wśród wielu problemów, z którymi musiało się mierzyć odradzające się Państwo Polskie, była sprawa organizacji służb zajmujących się pilnowaniem przestrzegania prawa i porządku. Wszak państwa zaborcze posiadały różne systemy prawa, niektóre bardziej, niektóre mniej represyjne, różne też było podejście do zadań i organizacji służb policyjnych.
Nic dziwnego, że na przełomie 1918 i 1919 r. na ziemiach polskich działał cały szereg służb porządkowych. W miastach dawnego zaboru rosyjskiego opanowanych w czasie Wielkiej Wojny przez wojska niemieckie i austriackie działały milicje miejskie, na czele z wzorcową, utworzoną w lutym 1916 r. Milicją Miejską m. st. Warszawy. Polska Partia Socjalistyczna dysponowała własną formacja porządkową – Milicją Ludową, którą dekretem z 5 grudnia 1918 r. uznano za państwową organizacje policyjną. W dawnej Galicji struktury ex-austriackich Żandarmerii Krajowej oraz Policji Wojskowej (w których służyła duża liczba Polaków) podporządkowały się władzom polskim. Na Śląsku Cieszyńskim również część habsburskich żandarmów opowiedziała się po stronie Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego, jednak największą formacją policyjną pozostawała Milicja Polska Śląska Cieszyńskiego. W Wielkopolsce tworzono oddziały Straży Ludowej i żandarmerii Armii Wielkopolskiej. Wreszcie porządku pilnowały rozmaite formacje branżowej, jak np.: pilnująca dróg żelaznych Wojskowa Straż Kolejowa.
Władze polskie próbowały uporządkować tą zawiłą strukturę. Już 9 stycznia 1919 r. wydano dekret o Policji Komunalnej, w myśl którego wszystkie dotychczasowe formacje pilnujące bezpieczeństwa publicznego, za wyjątkiem Milicji Ludowej, miały zostać zintegrowane w policje komunalne – organy władz samorządowych pozostające pod nadzorem Ministra Spraw Wewnętrznych. Jak szybko się okazało pozostawienie policji w gestii władz samorządowych powodowało zbyt wiele rozbieżności w organizacji służb, ponadto często przekraczało możliwości lokalnych władz. Dlatego też szybko wrócono do prac legislacyjnych nad projektem jednolitej, państwowej organizacji zwanej w projekcie ustawy Strażą Bezpieczeństwa. Ostatecznie nazwę tą zmieniono i 24 lipca 1919 r. Sejm przyjął ustawę o Policji Państwowej.
Od tego momentu, aż po kres istnienia II Rzeczypospolitej jednolitą organizacją policyjną na terenie całego kraju pozostawała właśnie Policja Państwowa. Oczywiście jej struktury kształtowały się powoli, stosownie do tempa kształtowania się polskiej administracji cywilnej na różnych terenach państwa (najpóźniej ukształtowała się ona na Wileńszczyźnie, przyłączonej dopiero w 1922 r.). Wyjątkiem pozostawało autonomiczne województwo śląskie, którego wojewoda dysponował własną, niezależną Policją Województwa Śląskiego.
Służba policyjna w II RP nie oznaczała życia usłanego różami. Pobory nie były oszałamiające, dla przykładu przeciętny posterunkowy (najniższy stopień służbowy w P.P.) zarabiał 150 zł podstawowego uposażenia, do którego dodawał sobie jeden dodatek pieniężny (z reguły liczący kilkadziesiąt złotych). Dla przykładu 1 kilogram cukru kosztował wówczas 1,45 zł. Policja Państwowa przez całe swoje istnienie zmagała się zresztą z potężnym niedofinansowaniem, jednak pierwsze lata jej istnienia maja wymiar wręcz heroiczny. Nie licząc codziennych wyzwań służby policyjnej (o których jeszcze będzie niżej), walczono także z brakiem broni, amunicji, wyposażenia, umundurowania (w tym szczególnie dotkliwym brakiem butów), środków komunikacji, opału czy nawet materiałów pisarskich (często używano ponownie jednostronnie zadrukowanych czy zapisanych formularzy z czasów zaborczych). Pierwsze zaopatrzenie swoich komend nierzadko wykonywali sami funkcjonariusze – tworząc warsztaty szewskie, krawieckie, rymarskie czy stolarskie, w których szyli mundury czy robili krzesła lub stoły. Stan taki był normą dla większości jednostek policyjnych w pierwszej połowie lat 20-tych.
Korpus policyjny nie był również zbyt liczny. Ilość funkcjonariuszy wahała się od 14,6 tys. W 1919 r., poprzez 44,9 tys. W 1924 r. (wówczas P.P. osiągnęła swą największą liczebność), po 30,7 tys. W 1939 r. Jak łatwo zauważyć nie było to dużo. Polska pod koniec lat 30-tych liczyła ponad 34 mln. obywateli, na których przypadało ponad 30 tys. policjantów (plus ok. 3 tys. policjantów śląskich). Obecnie, w 38-milionowej III RP korpus policji liczy prawie 100 tys. ludzi, którzy dysponują nieporównywalnie lepszym wyposażeniem technicznym. Jak wyliczono w 1933 r. na jednego policjanta w Niemczech przypadało 485 mieszkańców, w USA 833, zaś w Polsce aż 1180. Przy takich stanach liczebnych rozległe były również obszary patrolowania przypadające na jednego policjanta. Jak wyliczono w 1928 r. w we wschodnich województwach RP (np.: na Polesiu) mogły one mieć ponad 27 km2.
Podstawowym zadaniem policji była ochrona bezpieczeństwa, spokoju i porządku publicznego. W ciągu 20 lat swojego istnienia P.P. brała udział w ochronie państwa zarówno przed zagrożeniami zewnętrznymi, jak i wewnętrznymi. Policjanci (mimo, że oficjalnie podlegający władzom cywilnym) włączyli się w walkę o granice RP. W wojnie polsko-bolszewickiej brały udział zarówno zwarte oddziały policyjne (jeden ze szwadronów Dywizjonu Huzarów Śmierci, 213 ochotniczy pułk piechoty), jak i funkcjonariusze z wielu komend, posterunków i komisariatów – jak chociażby z Płocka czy Włocławka. W latach 1923-24 ochronę wciąż niespokojnej granicy wschodniej powierzono Policji Państwowej. Mimo tego, że liczebność policyjnego korpusu wzrosła wówczas do ponad 44 tysięcy funkcjonariuszy, nie mógł ona zapewnić skutecznej ochrony granicy, na której brakowało niezbędnej infrastruktury – zapewniającej chociażby możliwość zakwaterowania jednostek policyjnych. Na dodatek tereny przygraniczne wciąż atakowane były przez zorganizowane sowieckie oddziały dywersyjne. Przykładem tego może być chociażby atak wyposażonej w karabiny maszynowe i granaty jednostki sowieckiej na miejscowość Stołpce (w nocy z 3 na 4 sierpnia 1924 r.), w czasie którego zginęło 8 policjantów. Do walk dochodziło również na granicy litewskiej.
Ziemie polskie na których próbowano podnieść się ze zniszczeń zadanych przez Wielką Wojnę zwłaszcza na początku istnienia II Rzeczypospolitej nie należały do bezpiecznych. W rękach cywilnych znajdowało się dużo ukrytej, nielegalnie posiadanej broni. Zaraz po zakończeniu działań wojennych plagą były bandy uzbrojonych dezerterów, którzy pustoszyli wsie i czasem mniejsze miasteczka. Trwające aż po 1921 r. walki o wschodnie granice Rzeczypospolitej powodowały, że na terenach objętych nimi województw długo nie mógł zapanować spokój – ziemie te trapione były zarówno przez najazdy regularnych armii, jak też wszelkiego typu „partyzantów”, bandy rabunkowe, czy zwykłych przestępców doskonale odnajdujących się w niepewnych, przyfrontowych realiach.
Nic dziwnego, że jedną z plag trapiących społeczeństwo międzywojennej Polski był bandytyzm. Napady rabunkowe, nierzadko cechowały się okrucieństwem, przestępcy wymuszali bowiem na swoich ofiarach informacje o przechowywanych kosztownościach i gotówce. Nie wahali się użyć broni, zaś ofiary i świadków mordowali. Tak działali chociażby bracia Walenty i Teodor Góralscy, Franciszek Kosior (zwany „Paniczem”), Marcin Panek, Andrzej Szczerba-Bazaliński czy słynni Władysław Maczuga i Antoni Byk.
Olbrzymią medialną sensację budziły sprawy o morderstwa, których wcale nie brakowało. Zdarzali się bowiem zarówno seryjni mordercy, jak Szczepan Paśnik, który wraz ze swoją żoną Józefą (która miała „wystawiać” mu ofiary) gwałcił i mordował kobiety. Zbrodnicze małżeństwo Paśników nie wahało się również okradać swoich ofiar. Jakkolwiek Paśnik oficjalnie przyznał się do zabójstwa tylko jednej osoby (twierdził, że przyznanie do pozostałych wymusili na nim policjanci) zarówno on, jak i jego żona zostali straceni w kwietniu 1922 r. w Warszawie.
Najbardziej znaną sprawą dotyczącą morderstwa jest wielokrotnie przywoływane w literaturze czy filmie morderstwo Lusi (Elżbiety) Zarębianki w Łączkach koło Brzuchowic pod Lwowem dokonane w nocy z 30 na 31 grudnia 1931 r. Skazano za nie (po toczącym się w dwóch instancjach procesie) Ritę (Emilię Margeritę) Gorgonową, kochankę ojca zamordowanej dziewczynki. Sprawa ta do dziś budząca emocje, jednocześnie pokazuje olbrzymią rolę biegłych w procesie karnym. Właśnie bowiem zeznania biegłych (a w szczególności znakomitego specjalisty od medycyny sądowej prof. Jana Stanisława Olbrychta) zaważyły na decyzji sądu.
Zdarzały się sprawy nie mniej medialne, a dzisiaj już nieco bardziej zapomniane, jak chociażbym mord Anny Garncarzówny, służącej dr. Józefa Nüssenfelda, wziętego krakowskiego lekarza. Garncarzówna zginęła, bowiem sprawcy chcieli okraść jej pryncypała, a ona byłaby niepotrzebnym świadkiem. Bulwersującym ówczesną opinię publiczną faktem był udział w zbrodni dwóch studentów krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych – Kazimierza Schenkirzyka i Władysława Bobrzeckiego.
Podobnie sprawa małżeństwa Jana i Marii Maliszów, którzy w październiku 1933 r. zamordowali listonosza Walentego Przebindę i małżeństwo Michała i Helenę Süskindów (u których wynajmowali pokój) oraz ciężko pobili ich dorosłą córkę Eugenię. Również tutaj motywem była chęć zysku – listonosz roznosił przekazy pieniężne, zaś morderstwo było środkiem do osiągnięcia celu.
Do obu tych zbrodni pośrednio przyczyniła się niepewność jutra i bieda, która była efektem Wielkiego Kryzysu, mającego odbicie również na polskiej ekonomii. Właśnie czynnik ekonomiczny był jedną z przyczyn, dla których Polska międzywojenna zmagała się także z innymi plagami przestępczymi, jak chociażby przemyt, bimbrownictwo czy obchodzenie państwowych monopoli.
Największą z plag przestępczych trapiących II RP było z pewnością złodziejstwo. Kradziono dosłownie wszystko i wszędzie – od zwierząt gospodarskich, bielizny rozwieszonej do suszenia na strychach, po bankowe kasy pancerne. Zresztą złodziejski „fach” miał swoje wewnętrzne reguły, własny żargon, znaki ostrzegawcze, a także klasy społeczne. Rozróżniano „doliniarzy” (kieszonkowców), „potokarzy” (kradnących z wozów), „szopenfeldziarzy” (okradających sklepy)”, „klawszników” (złodziei kradnących za pomocą wytrychów), „pajęczarzy” (okradających strychy), „szpryngowców” (kradnących z przedpokoi) i wiele innych kategorii.
Elitą wśród złodziei byli kasiarze. Nic dziwnego – ich akcje wymagały zarówno wiedzy technicznej, zdolności organizacyjnych, jak i biegłości w arkanach złodziejskiego „rzemiosła”. Tacy ludzie potrafili budować swoją legendę, jak słynący z elokwencji, manier i doskonałych strojów Stanisław Antoni Cichocki, znany jako „Szpicbródka”.
Ze środowiska wileńskich złodziei bierze swój początek jedna z pierwszych polskich zorganizowanych grup przestępczych – „Bruderferajn”. Znakomicie zorganizowana, dbająca o siedzących w więzieniach swoich członków (ich rodzinom wypłacano zapomogi z kasy organizacji) do dziś budzi szacunek doskonałą organizacją. Jednak nawet ona nie uchroniła „Bruderferajn” przed porachunkami w środowiskach przestępczych – konkurencyjni gangsterzy w ramach zemsty, donosami zdradzili policji sekrety wileńskiej grupy.
Nie mniej ciekawe zdaje się warszawskie zorganizowane środowisko przestępcze tworzone na pograniczu polityki i świata przestępczego. Jego osią był Plac Kercelego, na którym swoje rządy sprawował zasłużony w walce z caratem bojownik Organizacji Bojowej Polskiej Partii Socjalistycznej Łukasz Siemiątkowski, znany jako „Tata Tasiemka”. Oficjalnie warszawski radny, wraz z innym zasłużonym bojownikiem i doktorem chemii Józefem Łokietkiem stojący na czele milicji partyjnej, jednocześnie wymuszał haracze i sprawował (oczywiście odpłatnie) „sądy” w swojej dzielnicy. Z racji swoich koneksji politycznych (wszak ze środowiskiem OB PPS związany był sam Józef Piłsudski i spora część obozu sanacji) cieszył się przez lata nietykalnością. Co prawda w 1932 r. skazano go na trzy lata więzienia, jednak nie odbył on całej kary i został ułaskawiony przez prezydenta Mościckiego.
Wyjątkowo obrzydliwym procederem trudniły się grupy zajmujące się handlem żywym towarem. Ziemie polskie od końca XIX wieku będące miejscem potężnej emigracji zarobkowej stanowiły prawdziwy „teren łowiecki” dla zorganizowanych grup przestępczych. Na marzeniach o emigracji i łatwym zarobku żerowały wyspecjalizowane gangi, które oferowały młodym kobietom pracę za granicą, zwabiały na statki, a następnie wywoziły do domów rozpusty. Głównymi kierunkami wywozu kobiet z Polski była Ameryka Łacińska, ale kierowano też kobiety do Afryki Północnej czy krajów azjatyckich (Persja, Turcja). Szczególną aktywność na tym polu wykazywała społeczność żydowska w Polsce – w sporej części niezasymilowana, posiadająca krewnych za granicą, z racji wyznania i języka praktycznie niemożliwa do infiltracji. Jedną z metod łatwego pozyskiwania kobiet było oferowanie im dozwolonych tradycją żydowską „cichych ślubów”. Przestępcy wabili kobiety, twierdząc, że do wyjazdu potrzebne jest zawarcie ślubu – uznawanego przez Państwo Polskie nawet jeśli nie było przy nim rabina, ale zgodnie z tradycją znalazł się żydowski świadek i ofiarowanie pannie młodej prezentu. Ponieważ z takich związków nie sporządzano metryk bezwzględni przestępcy potrafili tak „poślubić” czasem i kilkadziesiąt kobiet. Działalność ta była powszechna (stanowiła zresztą element potężnej ogólnoeuropejskiej sieci zbrodni), potrafiła też kryć się za całkiem niewinnymi nazwami. W II Rzeczypospolitej szczególnie ponurą sławą cieszyło się działające m.in. w Argentynie towarzystwo Warszawskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy i Prawidłowego Grzebania (znane jako „Varsovia”), a w 1928 r., po wieloletnich protestach polskich dyplomatów zmieniło nazwę na Towarzystwo Zvi-Migdal. Doskonale zorganizowane grupy przestępcze (składające się po części z mieszkających w USA Żydów) korzystały nawet z protekcji wicekonsula USA w Warszawie, Harry’ego S. Halla, opłacanego przez przestępców.
Do walki właśnie z nierządem i handlem żywym towarem powołano w Polsce policję kobiecą, należącą do pionu Służby Śledczej (czyli mówiąc dzisiejszym językiem kryminalnego). Jakkolwiek kobiety służyły w polskiej policji od samego początku jej istnienia, w 1925 r. oficjalnie przeprowadzono pierwszy kurs policji kobiecej, co pewien czas przeprowadzając kolejne. Pozwoliło to z czasem utworzyć tzw.: brygady kobiece w większych miastach, w mniejszych zaś utworzyć choćby kilkuosobowe kobiece komórki policyjnej. Co ważne i warte wspomnienia, Polska była jednym z pierwszych krajów, które wprowadziły normalną służbę policyjną kobiet. Od 1935 r. utworzono również jednostki umundurowanej policji kobiecej. Policjantki zajmowały się także sprawami przestępczości nieletnich oraz prowadziły specjalne izby dziecka.
Walka z międzynarodową przestępczością oznaczała także międzynarodową współpracę policyjną. Nic dziwnego, że przedstawiciele Policji Państwowej byli w 1923 r. w Wiedniu na kongresie założycielskim Międzynarodowej Komisji Policji Kryminalnych (Interpol). Polska policja jako jeden z członków założycieli Interpolu korzystała z jego pomocy chociażby w walce ze wspomnianym handlem kobietami, ale spieszyła z pomocą w przypadku prowadzonych przez inne państwa członkowskie poszukiwań.
Mimo ciągłego niedofinansowania Policja Państwowa przez cały okres dwudziestolecia międzywojennego starała się rozwijać. Dbano o rozwój wiedzy fachowej i kształcenie kadr policyjnych, co należy zawdzięczam takim pionierom polskiej kryminalistyki jak inspektorzy Władysław Sobolewski czy Wiktor Ludwikowski. Rozwijały się nowe rodzaje służby jak policja drogowa czy tworzone z kandydatów do służby w policji oddziały zwarte (tzw.: Kompanie Rezerwy Policji Państwowej), poprzednich dzisiejszych Oddziałów Prewencji Policji. Starano się o podnoszenie poziomu dyscypliny w korpusie policyjnym, zaś ówczesne wymogi wobec policjanta na służbie mogłyby dzisiaj wielu wydać się nazbyt rygorystyczne.
Kres Policji Państwowej przyniósł wrzesień 1939 r. Chaos jaki wkradł się w działania władz cywilnych spowodował, że policję zmobilizowano zbyt późno, gdy utracono już kontakt z wieloma wycofującymi się, na skutek szybkich postępów niemieckich, jednostkami policji. Mimo to policjanci walczyli z wrogiem od pierwszych godzin wojny: na granicy państwa, w Gdyni, oblężonej Warszawie, nad Pilicą i pod Tomaszowem Lubelskim, a także przeciw najazdowi sowieckiemu, chociażby w obronie Grodna. Części z nich udało się ujść do Rumunii i na Węgry. Wielu trafiło do niewoli sowieckiej, z której wrócili nieliczni – największa policyjną nekropolią wciąż pozostaje Polski Cmentarz Wojenny w Miednoje.
Ci, którzy przetrwali pierwsze dni wojny i okupacji pod groźbą śmierci musieli stawić się do służby w nowych, ściśle podporządkowanych władzom niemieckim formacjom: Polskiej Policji w Generalnym Gubernatorstwie (tzw.: policji granatowej) oraz Polskiej Policji Kryminalnej. Co ciekawe również od pierwszych dni okupacji w obu tych formacjach policjanci budowali struktury konspiracji i ruchu oporu, które z czasem włączały się w struktury Związku Walki Zbrojnej/Armii Krajowej. Wielu z nich zapłaciło za to życiem. Byli też i tacy, którzy zhańbili się kolaboracją i wysługiwaniem się okupantowi.
Zakończenie drugiej wojny światowej nie przyniosło policjantom powrotu do służby Polsce. Nowa władza widziała w nich wrogów. Na wielu czekały więzienia i prześladowania, na wszystkich dożywotnia inwigilacja. Dzisiaj zniknęli świadkowie tamtych wydarzeń, prawda o nich często naginana jest na potrzeby rozmaitych narracji. Tym bardziej zachęcam do sięgnięcia do źródeł poświęconych historii Policji Państwowej II Rzeczypospolitej.
mgr Michał Chlipała, Collegium Mediucum UJ